Do Oleszyc wróciłem po raz kolejny. Kolejny, bo już fotografowałem obie cerkwie ze Starych Oleszyc, do właściwej miejscowości nie wjechałem. Dopiero później dowiedziałem się, że jest tam jeszcze jedna cerkiew, także stojąca w stanie nieomal ruiny.
Gdzie te Oleszyce? W województwie podkarpackim, w powiecie lubaczowskim. Jadąc od strony Jarosławia czy Przeworska do Lubaczowa, będziemy przez nie przejeżdżać. Miejscowość prawa miejskie uzyskała w 1576 r., potwierdził je dwa lata później król Stefan Batory. W czasie powstania styczniowego działał tu szpitalik, w którym leczono rannych powstańców. W 1901 r. miasto spłonęło, co poskutkowało utratą praw miejskich w 1915 r. (Odzyskały je w 1989 r.) W 1939 r. 21 Dywizja Piechoty Górskiej stoczyła bój pod Oleszycami, powstrzymując dwie dużo silniejsze dywizje niemieckie. Dzięki paktowi o przyjaźni między Niemcami a ZSRR Oleszyce znalazły się po stronie sowieckiej. Gdy Niemcy zaatakowali ZSRR 22 czerwca 1941 r., oddział straży granicznej NKWD zamordował więźniów przetrzymywanych w oleszyckim zameczku, który został podpalony.
Przed II wojną światową Oleszyce były zamieszkiwane przez ludność trzech narodowości - polskiej, żydowskiej i ruskiej. Do dziś przetrwał cmentarz żydowski, synagoga została zniszczona w czasie wojny.
O cerkwi grekokatolickiej, używanej przez Rusinów, traktuje ten wpis.
Cerkiew stoi w pobliżu małego ryneczku, na ogrodzonym placu, otoczona starodrzewiem. Wokół budowli nie widać żadnych nagrobków, co jest dziwne - generalnie zawsze wokół cerkwi dokonywano pochówków, więc powinny być też groby.
Świątynia powstała w 1809 r. i otrzymała wezwanie św. Onufrego pustelnika. Zbudowano ją na planie krzyża, przede wszystkim z cegły. Sanktuarium jest skierowane na wschód. Na przecięciu ramion umieszczono kopułę na wysokim tamburze. Ściany były otynkowane, dach wraz z tamburem został pokryty blachą.
W 1901 r. cerkiew została wyremontowana i lekko przebudowana. Używano ją do 1947 r., gdy ludność rusińska została wysiedlona. Od tamtego czasu ulega postępującej dewastacji, której na pewno nie zapobiegło używanie jej w latach 50 jako magazynu. Wnętrze jest puste, przy czym, co dla mnie zabawne - zamurowano sanktuarium i zabito deskami jego okna.
Obchodząc cerkiew i robiąc zdjęcia nie liczyłem nawet na możliwość wejścia do środka. Minąwszy drzwi zobaczyłem potężną kłódkę, wiszącą na nich. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ona wisi, ale nie blokuje skobla! Generalnie wchodząc w takie miejsca, trzeba mieć oczy dookoła głowy, a zwłaszcza do góry - nigdy nie wiesz, na ile tynk na sklepieniu jeszcze się trzyma. Na chór już nie wlazłem - zawalone schody nie wiadomo czym. Na ścianach nie ma malowideł, tyle, że sklepienie jest pomalowane na niebiesko.
Po zrobieniu zdjęć wyszedłem, odwieszając kłódkę na miejsce. W końcu trzeba pamiętać o ważnej zasadzie eksploratorów: jedyne co zostawiam, to ślad podeszwy odciśnięty w kurzu.
Pozdrawiam i zapraszam 😊
O cerkwi grekokatolickiej, używanej przez Rusinów, traktuje ten wpis.
Cerkiew stoi w pobliżu małego ryneczku, na ogrodzonym placu, otoczona starodrzewiem. Wokół budowli nie widać żadnych nagrobków, co jest dziwne - generalnie zawsze wokół cerkwi dokonywano pochówków, więc powinny być też groby.
Świątynia powstała w 1809 r. i otrzymała wezwanie św. Onufrego pustelnika. Zbudowano ją na planie krzyża, przede wszystkim z cegły. Sanktuarium jest skierowane na wschód. Na przecięciu ramion umieszczono kopułę na wysokim tamburze. Ściany były otynkowane, dach wraz z tamburem został pokryty blachą.
W 1901 r. cerkiew została wyremontowana i lekko przebudowana. Używano ją do 1947 r., gdy ludność rusińska została wysiedlona. Od tamtego czasu ulega postępującej dewastacji, której na pewno nie zapobiegło używanie jej w latach 50 jako magazynu. Wnętrze jest puste, przy czym, co dla mnie zabawne - zamurowano sanktuarium i zabito deskami jego okna.
Obchodząc cerkiew i robiąc zdjęcia nie liczyłem nawet na możliwość wejścia do środka. Minąwszy drzwi zobaczyłem potężną kłódkę, wiszącą na nich. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ona wisi, ale nie blokuje skobla! Generalnie wchodząc w takie miejsca, trzeba mieć oczy dookoła głowy, a zwłaszcza do góry - nigdy nie wiesz, na ile tynk na sklepieniu jeszcze się trzyma. Na chór już nie wlazłem - zawalone schody nie wiadomo czym. Na ścianach nie ma malowideł, tyle, że sklepienie jest pomalowane na niebiesko.
Po zrobieniu zdjęć wyszedłem, odwieszając kłódkę na miejsce. W końcu trzeba pamiętać o ważnej zasadzie eksploratorów: jedyne co zostawiam, to ślad podeszwy odciśnięty w kurzu.
Pozdrawiam i zapraszam 😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz